sobota, 27 stycznia 2018

[2 years later] 33. Family

 Kilka dni wcześniej.
Drzwi do mieszkania otworzyły się i do środka wszedł mężczyzna około czterdziestki, z przepaską na prawym oku i siatką pełną zakupów w ręce.  Usłyszał dźwięk tłuczonych garnków i zaraz w progu stanęła blondwłosa kobieta. Złote oczy patrzyły w skupieniu, starając się rozpoznać postać, która znajdowała się przed nią.
- Tatuś! - krzyknęła i podbiegła do niego. Zarzuciła mu ręce na szyję i obdarowała długim, namiętnym pocałunkiem. Gdy była tak blisko niego, Slade zauważył liczne siniaki pokrywające jej bladą skórę.
- Znowu nie wzięłaś leków - stwierdził.
- Nie potrzebuję ich - burknęła.
- Jak widać potrzebujesz.
Złapał ją za ramiona i posadził na krześle. Wziął do ręki jedną z buteleczek pełnym leków, sprawdził etykietę i podał córce. Łyknęła kilka kapsułek.
- Połknęłaś?
- Połknęłam.
- Ostatnio wyplułaś. Otwórz buzię.
Po sprawdzeniu czy faktycznie zażyła leki, pokiwał głową z aprobatą.
- Kładź się - padło polecenie. Pamiętał, że zawsze była po nich senna i lepiej niech się porządnie wyśpi na łóżku, niż na zimnej podłodze.
Zauważył, że Susan powoli osuwa się po stoliku na posadzkę. Uderzył ją wierchem dłoni w twarz, by oprzytomniała.
- Kładź się - powtórzył ostrzejszym tonem. Przykrył ją kocem i wyszedł do kuchni. Oparł się o blat i nasłuchiwał. Nie ruszył się z miejsca, dopóki nie usłyszał równomiernego oddechu śpiącej kobiety.
Rozpakował zakupy, wyjął czyste garnki oraz patelnie i zabrał się za robienie obiadu.
Kiedy Susan się obudziła, śmiecie walające się po podłodze zniknęły, słyszała pracującą pralkę w sąsiednim pomieszczeniu, stół został przetarty i teraz stały na nim dwa talerze z pachnącą potrawką. Przetarła oczy. Kiedy to się stało? Niemożliwe, by...
Slade'a, zajętego czyszczeniem przypalonej patelni, dobiegł jej cichy, pełen pokory głos:
- Przepraszam.
- Jestem przecież twoim ojcem - odparł. - Zajmowanie się tobą należy do moich obowiązków.
Spojrzał kątem oka na chłopaka, siedzącego wygodnie w fotelu i udającego, że czyta gazetę.
- Ten gówniarz mógłby się w końcu do czegoś przydać - warknął.
Nastolatek powoli uniósł wzrok znak druku.
- Mam zadbać o jej bezpieczeństwo. W razie potrzeby oddam za nią życie. Nigdzie nie było powiedziane, że mam jeszcze zmywać te pieprzone naczynia i wynosić śmieci.
Wilson zaklął głośno, a White jak gdyby nigdy nic przewrócił stronę.
***
Pierwsze, co przykuło jej uwagę to oślepiająca jasność. Choć okna znajdowały się tylko na jednej ścianie, w dodatku na poziomie ulicy, światło raziło ją w oczy. Uchyliła ciężkie, masywne drzwi i weszła do środka, zasłaniając twarz ręką.
- Stań na środku - padło polecenie. Wykonała je bez wahania.
Przed nią stał jej ojciec, Slade Wilson. Trzymał dłoń na ramieniu nieznanego jej mężczyzny w podeszłym wieku, który kręcił głową na boki, zdezorientowany i przestraszony. Siedział na krześle, a oczy miał zasłonięte przepaską, ręce związane z tyłu.
Wzięła głęboki oddech, poruszała palcami. Uda ci się, nie stresuj się. Będzie dobrze - powtarzała w myślach. Czekała na znak.
- Zamknij oczy - powiedział Slade. Zamknęła. - Aurę też. Wyłącz umysł całkowicie.
Gdy miała otwartą aurę, czuła wszystkie istoty w promieniu 500 metrów. Gdyby się bardziej wysiliła, mogłaby zwiększyć zasięg, ale teraz nie o to chodziło.
Deathstroke zdjął swoje buty, by jak najciszej przedostać się do córki. Stanął za nią.
- Otwórz aurę i powiedz, gdzie jestem - usłyszała, lecz głos zdawał się dochodzić z bardzo daleka.
Zostawiając powieki zaciśnięte, wyobraziła sobie pękającą bańkę mydlaną. Jej umysł stał się jasny. Ktoś przeszedł ulicą. Starszy pan na krześle kręcił się nerwowo. Ojciec uniósł rękę do ciosu... Chwyciła go w przegubie dłoni i odwróciła się, patrząc wprost na niego. Na jego twarzy widniał ten sam szelmowski uśmiech co zawsze. Potargał jej włosy.
- A teraz właściwa część zadania - wskazał na związanego mężczyznę. - Przejmij kontrolę nad jego świadomością.
- Ale...
- Poradzisz sobie - spojrzał w jej złote oczy, dodając otuchy. - Ćwiczyłaś już przecież, prawda?
- Tak, na zwierzętach, ale na ludziach...
- Susan - jego głos naraz stał się twardy i szorstki jak papier ścierny. Wzdrygnęła się. - Zrób to.
Spróbowała. Aura mężczyzny ugięła się delikatnie.
Mentalny kontakt można było porównać do otwierania drzwi. Tato mówił jej, że w tym wymiarze, "drzwi" zwykle są otwarte i tylko "wchodzono" do czyjegoś umysłu jak do siebie. Susan, słysząc obce myśli, miała nieprzyjemne wrażenie rozdwojenia jaźni, obłąkanego wewnętrznego dialogu, choć głos szepczący w jej mózgu nosił barwę, ton i wszelkie cechy charakterystyczne głosu istoty z nią rozmawiającej.
Na ogół "drzwi" pozostawały uchylone, aura niedomknięta i można było "niechcący" podejrzeć czyjeś myśli.
Niekiedy zaś "drzwi" były wyważane wraz z futryną. Po prostu szły w mentalne drzazgi - obcy umysł wdzierał się do twojego, bez liczenia się z "prywatnością". Teraz miała zamiar to uczynić.
Mężczyzna przed nią siedzący miał umysł zamknięty, co poczuła kiedy weszła do jego głowy.
Wyciągnęła rękę, zanurzając ją w niewidzialnej barierze. Nic. Przeszła się kawałek, chcąc obejść ją dookoła i szukała ewentualnych luk. Zamknięte na cztery spusty. Wycofała się.
- Nie potrafię - stwierdziła. Pokręciła głową dla podkreślenia swych słów.
Slade złapał ją za przegub ręki. Jęknęła. Zaciągnął ją bliżej ofiary i zmusił do położenia jej własnych dłoni na skroniach człowieka. Nie rzekł ani słowa.
Wbiła palce w barierę, chroniącą umysł. Rozwarła ją na tyle, by przedostać się do środka. Właściciel "drzwi" stał pośród jasności, w dżinsach i sportowej marynarce, palił papierosa, a przy jego butach znajdowały się niedopałki. Wokół unosił się siwy dym i czarne pasma energii.
W momencie, gdy zrobiła krok w jego stronę, skulił się. Pojawiło się pierwsze pęknięcie na barierze.
Kolejny krok. Mężczyzna zachłysnął się krwią. Odwróciła wzrok.
Kolejny. Jego ręka wykręciła się nienaturalnie. Skrzywiła się. Proszę, nie chcę iść dalej. Zrobiłam wystarczająco. Chcę stąd wyjść!
Dźwięk łamanego lodu. Spojrzała w górę. Nie ujrzała nic, ale swoje wiedziała - coraz bardziej miesza.
Kolejny. Padł na kolana, duży płat skóry zwisał z jego twarzy. Powstrzymała żółć podchodzącą jej do gardła.
Gdy już znalazła się przy nim wystarczająco blisko, by widzieć kruszące się zęby, wyglądał, jakby wyjęto z niego wszystkie kości. Obróciła się i zwymiotowała. Potem się wycofała.
Siedziała na podłodze, dysząc ciężko. Otarła pot z czoła. Przez oczami wciąż miała widok zmasakrowanego ciała.
Przeniosła wzrok na ofiarę. Zastygł w bezruchu na krześle, po brodzie ściekała mu ślina. Oczy uciekły mu w głąb czaszki. Nie żył.
Nie, poprawka. Żył. Jednak jego umysł jest już kompletną papką i był teraz niczym ugotowane warzywo.
- No, trochę przesadziłaś - skwitował Slade. Otaksował córkę wzrokiem. - Jutro powtórka, postaraj się być trochę delikatniejsza. Musimy zdobyć informacji, a do tego potrzebny jest sprawny mózg.
Odwrócił się i odszedł w stronę drzwi, jednak zatrzymał się w progu i rzucił przez ramię:
- Z Raven nie pójdzie ci tak łatwo. - I wyszedł.
***
Rozległ się dźwięk telefonu. Następnie głośne ŁUP i TRZASK, jakby zawaliła się ściana. Garfield - jedyny obecny Tytan na posterunku, bo wszyscy wyszli do pracy, miał wystarczająco paskudny dzień. Wcześnie rano mógł sobie popatrzeć na tyłek krzątającej się Rae, ale kiedy się zorientowała trzasnęła go w twarzy i tyle ją widział. Nadal miał spuchnięty policzek. Przed chwilą próbował wdrapać się na drabinę, by zdjąć z magazynu stare pudło w rupieciami. Oczywiście się wywrócił. Dlaczego nie pomyślał, by się zmienić w jakieś przydatne zwierzę? Teraz gnał na łeb, na szyję do salonu, by odebrać telefon. Cyborg... lider znaczy się (chyba nigdy nie przywyknie do nazywania do liderem, podobnie jak reszta drużyny) ustanowił zasadę, że to uprzykrzające życie urządzenie jest równoznaczne z alarmem i nie należy do ignorować.
Po jakiego grzyba udostępniał ten telefon policji? Mamy teraz dwa razy roboty...
- Titans Tower, przy telefonie Beast Boy. Słucham - powiedział, podnosząc słuchawkę.
- Mamy jedną z Wyposażonych - rozległ się głos nieznanego mu policjanta. Od kiedy istnienie meta-ludzi podano do wiadomości publicznej, tak zwykli ich nazywać. Wyposażeni. Znacznie lepsze od "odmieńców" i "dziwadeł". - Czy możecie... No wiecie...
BB zauważył, że używa liczby mnogiej. Z grzeczności?
- Jasne - odparł niechętnie. Świetnie. Będę się musiał użerać z kolejnym wybrykiem natury. Co tym razem? Wysadzony hydrant? Lewitujący samochód? Żywa pochodnia, która topi asfalt i utrudnia ruch na drodze? - Niestety, w tej chwili nikt nie jest dostępny. Kid Flash za dwie godziny...
- To nie może czekać - przerwał mu funkcjonariusz. Coś w tonie jego głosu zjeżyło Loganowi włosy na karku.
- Rozumiem, ja przyjmuję sprawę. Gdzie się znajduje ta Wyposażona? Bo to kobieta, jak rozumiem?
- Szpital St Mary.
Szpital dla psychicznie chorych. Mam złe przeczucia, pomyślał.
- Niedługo będę - odłożył słuchawkę. Przebrał się w uniform i wystrzelił na zewnątrz. Poleciał.
Na spotkanie z dawną znajomą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw ślad dla przyszłych pokoleń